wtorek, 7 maja 2013

Panowanie

   Przez następne dni niewiele się działo. Życie wszystkich powoli wracało do normy. Izabela nie mogła usiedzieć na miejscu. Czas dzieliła na rozmowę z Paddy'm, pracę w stajni i przygotowania do ślubu Luci. Pomimo iż ten zapewniał ją, że królowa nie powinna się tym zajmować, ona traktowała to raczej jako przyjacielską przysługę. Zajmowała się końmi nie inaczej niż przed ślubem, ale jej stosunki z współpracownikami zmieniły się diametralnie. Nie rozmawiali z nią. Jakby bali się jej obecności. Z początku ją to smuciło, później zaczęło denerwować. Z czasem przekonała ich do siebie i w ciągu kilku dni zyskała ich sympatię.

   Dla Arkadiusza ślub również wyznaczał granicę nowego życia. Z nieposłusznego urwisa w jeden dzień musiał zmienić się w dojrzałego mężczyzne na którym spoczywała odpowiedzialność za całe państwo. Był wściekły na siebie za to, że to jemu przypadła rola bycia królem. Zdecydowanie wolał spędzać czas w stajni w towarzystwie Izabeli i swojej służby. Tymczasem musiał siedzieć w zamku i (w każdy wtorek) wysłuchiwać próśb i narzekań poddanych. Już wiedział, że znienawidzi to zajęcie. Najbardziej przeszkadzała mu obecność tych wszystkich doradców, urzędników, skarbników, kronikarzy, malarzy, rycerzy itp. Wszyscy ciągle zawracali mu głowę. Wszyscy coś od niego chcieli. Chętnie by przedyskutował tą sprawę z jakimś innym królem, bardziej doświadczonym, ale do ojca nie odzywał się, jeżeli nie miał powodu i ochoty wysłuchiwania trwających kilka godzin krzyków, a z Antoniem byli pokłóceni.

   Wyszedł do ogrodu. Było słoneczne, środowe popołudnie. Słońce powoli zbliżało się do linii horyzontu. Mógłby je podziwiać, wpadające do morza, gdyby tylko stał na murach a nie na miękkiej, zielonej trawie. Nie chciał go oglądać. Był pewien, że jeszcze nie raz będzie miał okazję. Czuł się więźniem we własnym zamku. Cieszył się z głupoty swojego dziada. Zamek, w którym mieszkał, nie był twierdzą do jakiej przyzwyczajeni byli inni władcy. Budowla przypominała raczej pałac. Wielkie okna, reprezentacyjne ogrody, szerokie balkony i umiejscowienie (pod wzgórzem, bezpośrednio przy morzu) sprawiały, że zamek był dziecinnie prosty do zdobycia. To tam od pół wieku mieszkał ród Volturich. Dziad Arkadiusza postanowił przenieść siedzibę z małej niewygodnej twierdzy na wzgórzu do nowo wybudowanego pałacyku, praktycznie, na plaży. Tłumaczył się mówiąc, że zapach soli o poranku działa leczniczo, na jego chory organizm. Przeprowadzka była możliwa, gdyż Volturri nie byli gniewnym rodem. Umieli walczyć równie dobrze, jeżeli nie lepiej od innych, ale sami nie rozpoczynali walki. Uważali, że takowa niczego nie rozwiązuje. Jeżeli była potrzeba to prowadzili bitwę daleko za granicami stolicy. Jeśli jednak wróg przybijał do bram, rodzina królewska mogła bezpiecznie przejść do twierdzy, przez podziemny korytarz. Urzędnicy nie byli zachwyceni tą decyzją, ale z Królem nie mogli się kłócić. :D Ród Volturi miał swoje wady i zalety przechodzące z pokolenia na pokolenie. Jedną ich cechą była niecodzienność, odmienność, inność, wyjątkowość, unikatowość. Pojawiała się jednak co drugie pokolenie. Ostatni z tą cechą był dziad Arkadiusza w związku z tym poddani mieli wielkie nadzieje dotyczące panowania nowego króla.

   Arkadiusz usiadł na kamiennej ławce i zwrócić głowę w stronę stajni, skąd słychać było gwar rozmów, co jakiś czas przerywanych głośnymi śmiechami. On sam też się do siebie uśmiechnął. To była jedyna chwila odpoczynku dla niego. Był bardzo zmęczony. Przez kilka godzin wysłuchiwał starych kobiet skarżących się na (ich zdaniem) nie słuszne decyzje podejmowane przez króla 35 lat wcześniej, rycerzy wracających z daleka, nieszczęśliwych z tego powodu, że nie słyszeli nic o zmianie władcy i chcących opowiedzieć o swoich nie zwykłych przygodach, kupców, który chcieli odszkodowania za rzekome ograbienia przez zbójów i dam, które koniecznie chciały interwencji króla w sprawi ich zamążpójścia. Był wyczerpany i wściekły. Nic więc dziwnego, że roześmiał się, kiedy zobaczył Izabelę w spodniach wychodzącą ze stajni. "Tak."-pomyślał-"To jedno się nigdy nie zmieni. Ona i Paddy. Ich dwoje jest niezniszczalne.". Izabela pomachała mu wesoło, a po chwili namyślenia podeszła do niego i zgrabnie usiadła koło niego na ławce.

-Wyglądasz na zmęczonego.-powiedziała, a on spojrzał na nią w ten sam sposób, jak ona na niego nad ranem w dniu po weselu.-Ciężko pracujesz?
-Ciężko.-przyznał jej rację i pogłaskał dłonią po włosach.-Ale przecież ktoś musi.-umiechnął się krzywo.
-Minęły 2 dni. Jak tak dalej pójdzie to już niedługo Volterra będzie musiała szukać sobie nowego wladcy. Nie chcę zostać wdową..... Tak szybko.-dodała po chwili.
-Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo ja nie chę byś została wdową.-uśmiechnął się do niej.-Będę Cię bardzo potrzebował w najbliżyszym czasie.
-Powiedziałeś mi, że chcesz, żeby cała ta spraw była jak najmniej klopotliwa dla mnie. Teraz, ja chę tego samego dla ciebie. Co mam robić?
-Powiedzmy, że być sobą.-odpowiedział, uśmiechając się tajemniczo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz